To był wrzask,
którego nigdy nie będzie w stanie zapomnieć. Tego był pewien.
Tylko tego.
Nie wiedział,
czy w końcu skatują na śmierć tę dziewczynę, nie wiedział czy
może ktoś jej nie uwolni, nie wiedział czy może jednak nie powie
ona tego, czego od niej oczekiwali.
Choć w to
ostatnie wątpił najbardziej. Patrząc jak blondynka pluje krwią i
płacze, a oni bez zająknięcia kontynuują tortury skłaniał się
do tego, że dziewczyna nie wytrzyma już długo.
Pewnie by go to
nie interesowało, ale wciąż miała ona ten błysk w oku, gdy po
raz kolejny schodziła na dół. Jakby mówiła sobie w myślach „i
tak mnie nie złamiecie”. Ale oni próbowali i dalej próbowali.
Jej walka mu imponowała, nie wiedział czy sam byłby w stanie tak
się przeciwstawiać, zwłaszcza przy takich ludziach, którzy nie
zawahaliby się pozbawić go życia.
Bałby się.
Bałby się bólu, bałby się dostać to, co ona właśnie
dostawała.
Tak był
wychowany, Malfoyowie zawsze uchodzili za tchórzów, a jego ojciec
był na to niezłym przykładem. Bali się Czarnego Pana, dlatego
zawsze stali po jego stronie. Liczył się strach.
Ale ona zdawała
się go nie czuć.
Nie, to
niedorzeczne, każdy się go boi. Ona po prostu... Ona Go nie
spotkała. Nie mogła. To niemożliwe, to niedorzeczne. Sama wbijała
sobie gwoździe do trumny. Z podniesioną głową.
Zawsze
torturowali ją przed zachodem słońca. Wiedział, bo czym nie
próbował się zająć i tak o tym myślał. Próbował czytać
książki, słuchać muzyki, wychodził z domu, ale wciąż wracał
do tego myślami, zastanawiał się, czy dziewczyna jeszcze żyje.
I zawsze lądował
na górze schodów, gdzie mógł zobaczyć wszystko, a sam nie był
widoczny. Rodzice wiedzieli, że tam jest. I byli w tej wiedzy
osamotnieni.
Jej oczy odbijały
się w kałuży. Było, tam na dole, tylko kilka pochodni, ale ten
jeden raz naprawdę je dostrzegł. Nigdy nie widział czegoś
takiego.
Było pełno
bólu, troski, spokoju, wytrwałości, cierpienia i czegoś takiego,
co tylko Luna Lovegood mogła mieć. To pomylenie, szaleństwo,
dziwactwo. To, czego się nie wstydziła, a wręcz była z tego
dumna. To go zaskakiwało. Imponowało. Ale nigdy się do tego nie
przyznał.
Prawdziwe cuda
zdarzały się jednak dopiero po zachodzie słońca, jak
transportowano wymęczoną blondynkę do lochów. Ale nigdy od razu.
Wiedział, że
najpierw odpoczywa, je suchy chleb i popija go wodą. Ale gdy księżyc
pojawiał się na niebie, Draco już tam był. Od pierwszego dnia jej
niewoli.
Pamiętał jak
wtedy po prostu tamtędy przechodził. Nawet nie wiedział po co,
chyba włóczył się po domu szukając dla siebie miejsca. Usłyszał
głos, jeden, spokojny, dziecięcy głos. I poszedł za nim, prosto
do lochu. Poruszał się bezszelestnie, usiadł tak, by nie mieli
możliwości go dojrzeć. I już tylko słuchał.
Każdego dnia
innej historii.
Nie zawsze zdążał
na całość, czasem jednak musiał sporo czekać. Dziewczyna nie
miała ustawionego zegarka i zaczynała dopiero wtedy, gdy była w
stanie normalnie mówić.
Zwykle miały
szczęśliwe zakończenia. Więc tamtego dnia też był pewien, że
skończyło się to dobrze.
-Dawno, dawno
temu na jednej z asteroid mieszkał czarodziej zwany Małym Księciem.
Nie, nie był tam sam.. Miał kogoś, miał swoją Różę, którą
non stop się opiekował. Nie był samotny. Przykrywał ją na noc,
pielęgnował, słuchał przechwałek, bo kwiat był bardzo, ale to
bardzo próżny. Róża zawsze opowiadała, że jest jedyną taką na
świecie, a żadna magia, nawet ta, którą uprawiał Książę, nie
mogłaby stworzyć niczego piękniejszego. Jednak przyszedł taki
dzień, w którym Książę powiedział przysłowiowe 'dość'.
Po kłótni z Różą uciekł z planety w poszukiwaniu nowego,
prawdziwego przyjaciela. Minął kilka planet, aż w końcu dotarł
na Ziemię. Tam właśnie spotkał tysiące róż, niemalże
identycznych z jego własną. A przecież mówiła, że jest taka
jedyna. Rozczarował się. Czuł się naprawdę samotny, choć wokół
niego mnóstwo było mugoli, czarodziei, zwierząt, stworzeń... W
końcu uświadomił sobie, ja sądzę, że jeden z chraptaków mu w
tym pomógł, że Róża nigdy nie chciała by odchodził. Że kocha
się sercem, że jest się odpowiedzialnym za to co się oswoi.
Wiedział, że musi wrócić do Róży. A żadna magiczna siła nie
była wstanie doprowadzić go do jego miłości.
-I jak to się
skończyło? - zapytał głośniej Olivander. - Znalazł ją?
-Tak. -
dziewczyna kiwnęła lekko głową.
-W jaki sposób?
Znalazł Czarną Różdżkę?
-Nie. Są rzeczy
potężniejsze niż magia.
-Na przykład
jakie?
-Miłość. I
śmierć.
Ollivander
milczał. Młoda Lovegood zdawała się utonąć we własnych
myślach. Miała już pewnie zamknięte oczy, jej oddech stawał się
coraz bardziej płytki i młody Malfoy był już pewny, że
dziewczyna usnęła.
Był ciekaw co
jej się śni. Czy cokolwiek jej się śni. Nie ruszał się, tylko
słuchał nie będąc pewnym dlaczego ciało odmawia mu opuszczenia
pomieszczenia.
Niedobrze. Za
dużo o niej myślał. To niedorzeczne.
Ulotnił się.
Musiał. Nie chciał mieć jej ciągle w głowie, nie chciał czuć
się w ten sposób. Właśnie, w jaki sposób? Dziwny. Inny. Bo ona
była inna. Tam, w szkole widział jedynie wariatkę bredzącą od
czapy, której nawet w Mungu nie mogli pomóc. A teraz... Teraz było
to coś innego. W tym wariactwie była mądrość, była czystość.
I siła.
Kolejne dni
przyniosły niewiele nowego. Wciąż oglądał jak ją katują, wciąż
schodził na dół. Tylko z każdym kolejnym wieczorem musiał czekać
dłużej. I jej głos częściej się załamywał. Ale wciąż był
taki sam, dziecięcy, jakby nawet po katuszach nie ściągała
uśmiechu z twarzy. Nie pokazywała jak bardzo źle się czuje, on to
wiedział. I nic nie mógł zrobić. Tylko siedział i słuchał.
-Co nam dzisiaj
opowiesz? - zapytał w końcu Gryfek.
Draco nieco się
zdziwił, nie przypuszczał, żeby i goblina interesowały historie
Lovegood.
-Macie jakieś
życzenia? - blondynka zdawała się powiedzieć to radośnie. - Może
Ty, Draco?
Chłopak zamarł.
Był pewny, że nie wiedziała o jego wizytach.
-Coś ze
szczęśliwym zakończeniem. - wydukał w końcu zadziwiając samego
siebie. Ale nie Lunę.
-Dobrze. Hm...
Dawno temu, jeszcze zanim narodzili się założyciele Hogwartu w
świecie czarodziei zaczęto zastanawiać się nad tajemniczym
stworzeniem mieszkającym nieopodal Zakazanego Lasu...
Zamknął oczy. I
słuchał. Czuł, jak jej głos przejmuje go do końca. Tak
codziennie. Już nie musiał się ukrywać, nie robił tego. Siadał
przed kratami i zwyczajnie słuchał. I słuchał.
A w dzień
oglądał. I coraz bardziej go to bolało. Coraz bardziej pragnął
coś zrobić. Nie pozwolić im więcej.
Lecz każdym kolejnym
uderzeniem nie robił tego. Ale zawsze był blisko.
-Wierzysz w
miłość od pierwszego wejrzenia? - zapytała pewnego dnia, gdy
Ollivander trzymany był na torturach.
Zdziwił się.
Spojrzał na nią. Miała zamknięte oczy, na skórze mnóstwo
zaschniętej krwi.
-Nie.
-Ja też nie. -
uśmiechnęła się. - Bo to nie do końca miłość. Można się
zakochać w czyichś dłoniach, słowach, ustach, a nawet w czyimś
niczym. Ale nie tak od razu. Nic nie dzieje się tak szybko i nic nie
dzieje się bez przyczyny. Najgorsze jest wtedy, gdy się nie umie z
tym pogodzić.
-Nie. - przerwał
jej. - Najgorsze jest patrzeć, jak ta osoba cierpi.
Milczała. Ale
nie spała. Słyszał po oddechu. Wiedział to nawet na nią nie
patrząc. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek choćby ją dotknął.
Musiał wyjść
wcześniej niż zwykle, nie chciał by znaleźli go tam odstawiając
Ollivandera. Nie spał tej nocy. Tylko myślał.
Nie chciał
oglądać jak po raz kolejny ją torturują. Ale nie potrafił zmusić
się by zostać w pokoju. Zszedł, jak zwykle. Widział, jak wloką
ją na miejsce. Widział jak zadają pierwszy cios. Potem kolejny i
kolejny. Widział jak zamyka oczy.
Nie złamiecie
jej, pomyślał, nigdy jej nie złamiecie.
Zszedł na sam
dół. Już nie było prawie. Nie mógł już dłużej na to patrzeć.
Nawet nie
wiedział jak to się stało, że stał uż tak blisko. Nie był
nawet uzbrojony. Po prostu musiał ją zasłonić. Patrzyła na
niego. Tymi wielkimi, dziwnymi oczami, które teraz kojarzyły mu się
tylko z pięknem. Otworzyła usta.
-Mały Książę
wiedział, że musi umrzeć. Tylko po drugiej stronie zdoła być
blisko Róży. Do zobaczenia. - wypowiedziała to tak cicho, że
słyszał chyba tylko on.
Nie zdążył.
Padł jeszcze
jeden cios.
Był pisk,
którego nie zapomniał do końca życia. Śnił mu się każdej
nocy.
A potem była już
cisza.
Udało jej się
go oswoić, choć on nigdy się tego po niej nie spodziewał.
Rozdzielili się. Teraz był pewny, że będzie już tylko samotny na
asteroidzie, z której ona zniknęła. Ale wróci. Ona przecież
wróci. W końcu przecież muszą się odnaleźć.
~fin~
"Mały Książę" to jedna z moich ulubionych książek. Nawet nie wiem jak to się stało, że pomyślałam, by coś z niej wrzucić do opowiadania. Wiem, że opis książki nie jest dobry, ale miałam w głowie Lunę wypowiadającą to właśnie tak.
Rzadko uśmiercam bohaterów, ale no cóż, nie wszystko musi dobrze się kończyć ;)
Wróciłam z gór, powinnam niedługo coś wstawić, tylko nauka zabiera mi dużo czasu...
Do zobaczenia ;)
Woow...
OdpowiedzUsuńKamila
To
OdpowiedzUsuńByło
Genialne
Wzruszyłam się
~K
Naprawdę dobre, choć ja Małego Księcia nie lubię.
OdpowiedzUsuńWika